Dziś ostania część cyklu wpisów z pamiętnika Bronisławy Król pt. „Wrześniowe zapiski”. Autorka dużo miejsca poświęca własnym przemyśleniom na temat okropieństw wojny.
W dzisiejszej części trzy wpisy, w tym ostatni długi wpis – z 25 września 1939 r. Potem jest już tylko kilka krótkich, w zasadzie jednozdaniowych. Bronisława Król przelewa w nich na papier szczególnie dużo własnych przemyśleń. Wojenne realia coraz bardziej dają się we znaki. Smutek, przygnębienie i tęsknota dominują codzienne życie.
Historia Bronisławy Król kończy się szczęśliwie, o ile można użyć takiego zwrotu w kontekście tego, jak strasznym czasem była II wojna światowa. Jej narzeczony Roman Mrówka po kampanii wrześniowej wraca do Skarżyska. Jeszcze w tym samym roku, 26 grudnia, biorą ślub. Tego samego dnia przed ołtarzem staje też jej siostra Władysława, często wspominana na łamach pamiętnika.
Bronisława i Roman Mrówkowie zamieszkali w Skarżysku. W 1941 roku urodziła im się córeczka Zofia, a w 1949 roku syn Lucjan. Bronisława Mrówka pracowała w branży włókienniczej i zajmowała się chałupnictwem. Roman Mrówka jeszcze w czasie wojny rozpoczął pracę w Fabryce Naczyń Emaliowanych „Praca” w Skarżysku, a już po wojnie – w skarżyskim Miejskim Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym, a potem, aż do emerytury, w Odlewni Żeliwa i Emalierni „Kamienna”.
Roman Mrówka zmarł w 1984 roku, a Bronisława w 1987 r. Spoczywają na cmentarzu Łyżwy.
Wszystkie dotychczas opublikowane część pamiętnika znajdują się tutaj: Wrześniowe zapiski – Bronisława Król
Jeszcze raz dziękujemy za możliwość umieszczenia fragmentów pamiętnika:
- Rodzinie – Lucjanowi Mrówce i Ilonie Mrówce za wyrażenie zgody na publikację
- Krzysztofowi Zemele – redaktorowi „Wrześniowych zapisków”
- Grzegorzowi Bieniowi – dyrektorowi Muzeum im. Orła Białego za pomysł
Piątek
Rano poszłam do Celiny, bo miałyśmy iść skończyć kopać kartofle, ale że jeszcze żadna nie przyszła, tylko zaraz za mną przyszła Jankowska, więc znosiłyśmy kartofle z wozu i rozmawiałyśmy, bo syn p. Jankowskich przyszedł z Kielc z obozu Niemców i opowiadała, co tam on przeżywał, jak męczyli głodem. Gdyby nie Czerwony Krzyż, to byliby umarli z głodu.
Potem poszłam po Władzię i poszłyśmy w pole. Pogoda była piękna tak jak 3-go września w Skarżysku. Tak też dziś przeczuwam, co przeżywa nasza stolica Warszawa, bo aż strach było patrzeć na te samoloty, które leciały na Warszawę, a było ich 25 i wszystkie bombowce. Mówiłyśmy – tam dopiero będzie bój, w ogóle nie mogłam myśleć o tem, co tam się dzieje, tak przyszłam do domu o 2-giej i tylko umyłam się, i poszłam na pogrzeb Heli Zeganówny.
Gdy ją zobaczyłam w trumnie, jak pięknie była ubrana i w ogóle ładny jeszcze miała pogrzeb, pomimo że wojna, to muszę przyznać, że jej zazdrościłam, że ona już nie martwi się, co będzie jeść, gdzie będzie uciekać i co dalej będzie. Już ją to nie obchodziło, już miała wszystko, cały swój majątek z życia, na który pracowała, starała się, to jest 4-deski, to jeszcze przyzwoite.
Ale człowiek to nie wie, czego się doczeka. Ach Boże, gdy tak stałam nad jej zwłokami, przykro mi było, toć jeszcze żyć mogła, ale może, myślę sobie, i lepiej, że odeszła z tego świata i jest spokojna. Czekaliśmy na księdza i siedziałam z jedną panią, to znów leciało 13 samolotów na Warszawę. Poszliśmy pogrzebem, nie dużo było ludzi, ale jeszcze szedł ks. Pelc, karawan z wieńcami. Kwiatów miała dosyć.
Żołnierze niemieccy niektórzy czy na ulicy, czy w samochodzie, czy w taksówce, gdy nadchodziła trumna, to „salutowali”. Na cmentarzu to zdawało mi się, że moja i każdego innego człowieka tu jest ucieczka przed kulami, gdzie człowieka już nic nie obchodzi i spokojnie spoczywa. Wracając z pogrzebu, około toru szedł pociąg Czerwonego Krzyża, niemiecki, z rannemi spod Warszawy.
Patrzę, tu znów leci 5 samolotów, znów w kierunku Warszawy. Ach Boże, co tam się dzieje, tylko pomyśleć. Idą Niemcy, coś mówią do mnie, ale ja mówię, że nie rozumię i uciekam do domu, bo już szaro się robi. Poszłam do cioci i tam nocowałam, bo się bałam pójść do domu.
Sobota
I znów nadeszła sobota. Och jak to wszystko idzie bez iskry nadziei, żadnego widoku nie ma, ani naszych nie widać, co robić, ręce opadają. Poszłyśmy z Władzią do magla, potem przeszłam się około magistratu zobaczyć, czy nie ma co nowego ciekawego, a gdy wróciłam, poprasowałam wszystko.
Ona poszła na wieś, a ja do domu, ugotowałam obiad sobie i tak sobie usiadłam, i myślę, przecież to sobota, dlaczego nie sprzątam, ach Boże, nic mi się już nie chce na tem świecie, lecz jeszcze jedną mam chęć zobaczyć się z rodzicami i Romanem, a potem niech się dzieje, co chce, bo człowiek tego nie przeżyje. Nie wiem, jak kto może komu innemu, ma kto przetłumaczyć i pocieszyć, lecz mnie nikt. Jestem sama, w tym domu nikt mi moich myśli nie przerwie, nie pogada, tylko chyba te ściany co powiedzą i też nic co robić.
Wyszłam na podwórze, tu ludzie, co kto może, to znosi i mnie każą pójść, mówię, że może swojego przyjdzie odejść, pogadałam z p. Barańskim i przyszła ciocia, posiedziała i poszła. I znów jestem sama, i znów te same myśli, przecież to już 4-ta sobota tej strasznej wojny, a co będzie dalej?
Przedtem cieszyłam się każdą sobotą, gdy wróciłam z pracy o 1-szej, to myślałam, że jestem w raju, pomimo że byłam nieraz zmęczona, tego nie odczuwałam, a teraz to jest smutno i głucho. Nikt nie przyjdzie, nie pocieszy, tylko wciąż sama i sama. Nieraz, gdy tak siedzę i myślę, to śledzę oczami, myśląc, że kogo zobaczę gdzie, lecz nic to znów. Gdy ktoś przechodzi lub rowerem dzwoni, to myślę, że Roman, lecz to tylko moje złudzenie i przychodzi mi na myśl, że go chyba już nie zobaczę nigdy. Trudno, i to może być. Trzeba się z losem pogodzić.
Człowiek żyje, ugania się, ażeby to miał, żeby to życie sobie jakoś ułożyć, aby móc żyć, kupuje i stara się o wszystko, a przyjdzie jedna chwila i moment, i wszystko zamienia się w gruz. Ach jakie to straszne, gdy taki człowiek popatrzy na tą swoją pracę przez tyle lat, a teraz jest z tego stos gruzów, serce z żalu pęka, tak i ja patrzę na te swoje graty i myślę, starałam się, żeby mieć, ale teraz wszystkiego trzeba odejść, ratując życie.
I co człowiekowi się robi, gdy tak patrzy, wprost rozum traci, dużo różnych myśli się tłoczy do głowy, ale kładę się do łóżka z myślą, że choć mi się coś będzie śniło o swoich bliskich jak każdej nocy, bo co noc mi się śnią rodzice, Roman, Kazik. Co oni tam robią, czy choć pomyślą, że my jesteśmy z Władzią daleko od nich. Cóż dopiero 8-ma, trzeba iść spać.
Poniedziałek
Nastał znów dzień smutny i taki monotonny, nie ma żadnych uciech, radości, jak kiedyś, gdzie tylko spojrzeć, to wszędzie przygnębienie i skargi słychać, i życia prawdziwego brak. Każdy wałęsa się sam, nie wie, czy co chce i gdzie ma iść, i wprost głowę traci. Wyszłam i ja, poszłam około magistratu coś może nowego usłyszeć, lecz i tam nic ciekawego.
Ludzi pełno, to po przepustki, to za innem interesem, stanęłam z p. Durlejową i jedną panienką z Dąbrowy. Biedna płakała, nie wiedząc, co robić, czy iść do domu, lecz pieszo nie może, bo ma pakunki i tak poszła jeszcze do p. Kulawików, bo to jej kuzyni.
Poszłam potem do cioci po buty, lecz nigdzie nie było. Byłam na stacji dowiedzieć się o pociąg i wróciłam do domu, popakowałam, co miałam, to pochowałam głębiej i trzeba czekać jakiegoś końca.
Albo śmierć, albo życie, ach jak dziwnie mi się zdaje tak samej. Ani kto doradzić, ani coś powiedzieć, żeby mnie pocieszyć. Boże, czy już nie mam nikogo na tem swiecie? Czy już wszyscy zapomnieli? Co robić, pytam nieraz samą siebie trudno może człowiek na cierpliwość stworzony, ale nie mogę już myśleć.
Biorę płaszcz i wychodzę, bo serce pęka od żalu. Idę do cioci, stanęłam z p. Wiklerową na ul. Kościuszki i stałam z godzinę, pomimo że dzień był zimny bardzo. I znów wróciłam do domu o 6-tej, i siedzę sama, myślę, co robić, czy jechać do rodziców, czy zostać, głupia jestem. Chciałabym ich pocieszyć, dać znać, że żyjemy i w ogóle, co tam słychać u nich.
Ach Boże, jak mi smutno i tęskno, chciałabym być z nimi, to znów szkoda mi wszystkiego zostawić, co człowiek pracował na to, aby coś mieć i życie sobie jakoś urządzić na przyszłość. Co teraz pozostaje mi, nie ma żadnych nadziei i nie ma, wszędzie tylko strach i śmierć czyha tu na każdym kroku.
Ale pozwól Boże jeszcze przed śmiercią zobaczyć się z rodzicami, pocieszyć ich. Mój Boże, tak mi smutno samej, tak serce płacze, i łzy się tłoczą do oczu. Boże odmień to wszystko i pociesz mnie, kładę się do łóżka z myślą, że choć we śnie, to się widzę ze swojemi rodzicami i Romanem, bo stale mi się śni nich.
Koniec.